O „Strażnikach” napisano tak dużo, że nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby zanudzać Was kolejną recenzją. Nie przeczytacie więc, że to nowe „Gwiezdne Wojny” (choć ten tytuł jeszcze padnie). Że mają świetny humor, zabawne postaci, ekstra oldschoolowe piosenki. I że są znakomici i że polecem serdecznie. Choć to prawda. Wakacje dawno się skończyły, a więc ten mój skromny tekst niech będzie listem milosnym do „Strażników Galaktyki”, najciekawszego, najbardziej kompletnego wakacyjnego blockbustera anno domini 2014.
Na „Strażnikach”, każdy kto do kina chodzi częściej niż raz w miesiącu, był. „Guardians of the Galaxy” stali się fenomenem, bohaterem wakacji, nową marką, przy której fantastycznie zadziałał mechanizm poczty pantoflowej. Znajomi polecili go swoim znajomym, social media zalały cytaty, trailery i piosenki z filmu, tłumy postanowiły zobaczyć przygody Strażników po kilka razy. W efekcie działania te dały fantastyczny wynik, który w perspektywie kilku tygodni umieścił film na szczycie listy tych najbardziej kasowych w 2014 roku w Stanach.
Za co pokochałem tę nową franczyzę Marvel Studios? Co sprawiło, że już tesknię w oczekiwanu na grudniową premierę na płytach blu-ray i kolejny seans?
1. James Gunn stworzył z miernego czytadła, o którym mimo 40 lat na karku mało kto wiedział historię porywającą. Wystarczyło tak zmodyfikować nieciekawe komiksowe postacie, niektórym poprawić życiorys, innym całkowicie go wymienić by stworzyć grupę awanturników której nie da się nie lubić. Gadające drzewo i gadający szop w jednej drużynie? To za dużo do udźwignięcia dla przeciętnego widza. Dwa lata przed premierą filmu odbieramy Grootowi mowę, czyniąc z niego swoistą maskotkę filmu. Voilla. Star-lord też nie był w oryginale takim zabawnym i wyluzowanym gościem. Sentymentalnym? A gdzie tam.
Powstała supergrupa superpopaprańców, której nie da się nie lubić, stąd te powtórne seanse. Ludzie chcą spędzić z tymi wykolejeńcami jeszcze trochę czasu. Nie ma tu przecież ciekawych bohaterów negatywnych, a o ich motywacjach mało kto pamięta chwilę po zakończeniu projekcji.
2. Marvel po raz pierwszy w swoim filmie zaproponował doskonały trzeci akt filmu. Z tym w ogóle we współczesnym kinie jest problem (ale o tym przy innej okazji). W przypadku „Strażników” mamy do czynienia z dość prostą bitwą w przestworzach, ale w końcu ostatnie sceny nie są tylko smutnym odhaczeniem podpunktu scenariusza o obowiązkowym praniu się po ryjach. Między tymi kolorowymi wystrzałami nad pięknie wyrenderowaną panoramą miasta rozwija się fabuła, są zwroty akcji i momenty wzruszające. Eksplozje to nie błyskotki – oznaczają wycofanie się z akcji ważnego bohatera, przełamanie bariery chroniącej ludność cywilną. Tutaj co chwilę wydarza się jakiś konkret pchający historię do przodu. Fantastyczny, prosty, ale bardzo przemyślany finał, na którego końcu jak dzieci chcemy krzyczeć do ekranu „jesteśmy strażnikami galaktyki”.
3. „Strażników” zapamiętam również za dobrą muzykę. I nie, nie mam tu na myśli składanki przebojów sprzed 40 lat, która z powodzeniem funkcjonuje już jako samodzielny produkt i jako drugie wydawnictwo filmowe w tym roku osiągnęła szczyt listy Billboardu. Sprytny był to zabieg by wszystkie ważniejsze dramaturgicznie sceny zilustrować ważnymi dla głównego bohatera piosenkami. Gdybym był złośliwy to zasugerowałbym, że to wszystko przez zatrudnienie na stanowisku kompozytora Tylera Batesa, nadwornego ilustratora filmów Jamesa Gunna. A Bates kompozytorem jest marnym. A tu proszę, niespodzianka. Przeciętniak wzniósł się na wyżyny swojego talentu i napisał jeden z fajniejszych tegorocznych tematów. Fanfara, która obficie wykorzystywana jest szczególnie w finałowej bitwie konstrukcją przypomina ostatnie kompozycje Briana Tylera do poprzednich filmów Marvela i w zasadzie im nie ustępuje. Poza tym mamy tu niezłą lirykę (córka Batesa przy fortepianie) i elementy oldschoolowej elektroniki (utwory związane z Grootem). Polecam w tym miejscu wydanie deluxe albumu, zawierające zarówno płytę z piosenkami jak i ilustrację muzyczną Tylera Batesa. A do tego cudna okładka.
4. Kino od lat cierpiało na deficyt ikonicznych bohaterów. Ludzie do dziś kupują klocki Lego z bohaterami „Powrotu do Przyszłości”, majtki z Darthem Vaderem i pluszowego Aliena. Tymczasem to seriale telewizyjne stały się liderami w kreowaniu popytu na gadżety. „Breaking Bad”, „Doktor Who”, „Gra o Tron” – koszulki, figurki bohaterów i breloczki tych marek ludzie chcą nosić i eksponować na sobie bardziej niż jakiekolwiek nowe filmowe marki. Strażnicy na nowo rozbili bank. Stworzono fantastyczny brand. Wszystko się tu zgadza, plakaty (ten po prawej był ekskluzywny dla pierwszych widzów kin Imax), okładki płyt, w końcu zabawki, klocki. Na Boga – dzieci w Stanach uprowadzają do domu grasujące po podwórkach szopy! Sukces marketingowy kinu od lat nieznany. Trwają dyskusje, czy „Strażnicy” to nowe „Gwiezdne Wojny”. Jeśli podobieństwo mierzyć zapotrzebowaniem na gadżety to jak najbardziej.
O tych czterech aspektach myślę sobie w pierwszej kolejności wspominając seanse sprzed dwóch miesięcy. Marka, muzyka, mądrze poprowadzony finał i bohaterowie popkultury na lata. A to wszystko w służbie odkrycia na nowo dla młodej publiczności magii kina nowej przygody. Star-Lord, Rocket, Drax i reszta ferajny dadzą nam jeszcze dużo radości. Najbliższa okazja za 3 lata, 28 lipca.