Najbliższe premiery:
Muzyka filmowa 0 komentarzy

„Hans Zimmer Revealed”
koncert w Londynie
CZ.1

Hansa Zimmera miałem powoli dosyć. Kilka miesięcy temu zastawiłem nerkę, żeby drogą kupna nabyć wejściówki na jego pierwszy w karierze koncert. Hultaj spłatał mi figla, bo niedługo potem postanowił ogłosić swój przyjazd do Krakowa na 7. Festiwal Muzyki Filmowej. To ja dla niego pół świata mam zamiar drałować, a ten mi pod dom się prawie zwala? Ochłonąłem, sprawdziłem program obu imprez i nasze ciche dni minęły. Dwadzieścia minut muzyki z Incepcji w Krakowie miało być tylko przystawką do tłustego, niemal trzygodzinnego zestawu hitów niemieckiej über-gwiazdy muzyki filmowej pt. Hans Zimmer Revealed and Friends.

Ale ale, bajki ciąg dalszy. Jak wspomniałem w międzyczasie, Zimmer zdążył mi się odrobinę przejeść. Karny „jeżyk” za wrześniową, krakowską imprezę. Zdenerwowało mnie, jak bardzo dociśnięto pedał uwielbienia dla kompozytora, umniejszając przy okazji rangę wizyty pozostałych artystów w Krakowie. Jak bardzo hołubiono gwiazdora, który nie potrafił poświęcić dziesięciu minut na podpisanie kilku płyt, tylko dezerterował z każdego ze spotkań. Pogadał minutę przed koncertem Gladiatora i „plumknął” w cztery klawisze fortepianu na finałowej gali, a lud polski, muzyki filmowej wygłodniały sądząc po ilości okrzyków i spazmów, już był gotów stawiać Niemcowi pomniki. Słowem – niesmak pozostał.

hansbilet

Pod Eventim Apollo Theatre w Londynie dojechałem więc nie w skowronkach, a raczej z muchami w nosie. Nastrój ratował fakt, że w uszach brzmiał mi opis imprezy. Że mają być specjalni goście, że ciekawy podział koncertu na dwie tematyczne części no i to, czego człowiek „chowany” na Zimmerze łaknie najbardziej – nowe aranżacje. Boże, jak ja mam już dosyć niektórych zarżniętych tematów… Obiekt spektakularnością nie grzeszy. Sala na kilka tysięcy ludzi, widoczność z balkonu daleka od ideału, działanie klimatyzacji podobnie. A do tego wszędobylski dym, który nie zdążył opaść jeszcze po poprzednim koncercie. Albo to kurz. To mógł być kurz. Pasowałby do image’u sali. No, Royal Albert Hall to to nie było.

11 października, godzina 20, gasną światła, nie ma żadnej trajkoczącej bez przygotowania pani z TVP Kultura, nie ma paplaniny, wypełniaczy, nagród. Już za to, ich tam wszystkich maciupkich, biegających gdzieś w oddali na scenie wielbię. Kurtyna w górę i zaczynają się trzy godziny zabawy muzyką. Na wejście pogodna suita z głównych tematów z Wożąc panią Daisy, Sherlocka Holmes’a i Madagaskaru. Nic specjalnego, ale stopniowanie napięcia przez wprowadzanie kolejnych sekcji instrumentów ukrytych za warstwami kurtyny zapowiadało fajne show. Do tego inteligentna gra oświetleniem i gwiazdor wieczoru biegający z mandoliną.

Chwila na wspomnienie Tony’ego Scotta i już jesteśmy na pokładzie USS Alabama. Słynny temat z Karmazynowego przypływu rozniósł leciwą salę koncertową (nie ostatni raz tego wieczoru). Pierwszy „banan” na twarzy pojawił się kiedy archaiczne syntezatory z oryginału wyparła bardziej współczesna elektronika. Fantastyczny chór – raptem kilkanaście osób, ale tak nagłośnionych, że chowa się większość tego co słyszałem na żywo. Do tego energetyczna perkusja, urocza, zaskakująca gitara w jednym miejscu i już wiedziałem, że to będzie dobry wieczór. Bo ktoś tu posiedział i pomyślał nad materiałem.

IMG_0163

Między segmentami kompozytor pozwalał sobie na krótkie anegdoty w nawiązaniu do kolejnych filmów, ale nie wykraczały one poza informacje jakie można wyczytać z przeprowadzonych z nim wywiadów (pełny pakiet można było usłyszeć na ładnie odegranym przedstawieniu, tfu, spotkaniu Q&A w Krakowie).

Wracamy do muzyki. Dalej Anioły i demony. Agresywniejsze niż w oryginale. Kolejny raz sporo perkusji, a do tego nacisk bardziej na skrzypce niż wiolonczelę. Dobra, zapomniana rzecz. I chwilę potem kubeł zimnej wody, bo po dwóch tygodniach znowu mam słuchać Gladiatora… Wtem! Zimmer chwyta za gitarę akustyczną i zasuwa na niej fragment tematu z bitwy otwierającej film. Ekstra! – myślę. Ale to wszystkie niespodzianki. Do końca 13-minutowego the best of z filmu Scotta trzeba było zdzierżyć marną podróbę Lisy Gerrard na wokalu. Gdzie tam jej do Kaitlyn Lusk, która cudownie skopiowała oryginał w Krakowie…

Anegdota Hansa o „fajności” pisania muzyki do Kodu da Vinci w okolicy Luwru i zaraz po niej Chevaliers de Sangreal. Tu nie dało się kombinować, prosty, ostinatowy temat zabrzmiał z należytą mu godnością. Dało się słyszeć mocniejsze bębny i bardziej wyeksponowany chór. Ciarki.

Były więc ciarki, a chwilę po nich wilgotne oczy. Znajomy okrzyk Ah zabenya i z ciemności wyłania się Lebo M. Ten sam, który dwadzieścia lat temu nagrał wokalizy do animacji, która gdzieś tam kształtowała wrażliwość mojego pokolenia. 7-minutowy, momentami improwizowany zestaw z Króla Lwa był wzruszający, choć momentami niedoskonały jak historia Lebo. Hans przerywał mu jego partie, bo tak bardzo chciał go uściskać, przybić piątkę, wejść w jakąś interakcję, żeby ta chwila trwała jak najdłużej. Widać było, ile obaj sobie zawdzięczają. Piękny moment.

Na finał pierwszej części koncertu kompozytor zostawił sobie symbol swojego artystycznego wypalenia, a zarazem punkt zwrotny w karierze, po którym zaczął poszukiwania w nieco innych muzycznych rejonach. W ostatniej suicie pierwszej części koncertu dominowały melodie z trzeciej części Piratów z Karaibów, słusznie uznawanej za tematycznie przeładowaną. Liryczne One Day z towarzyszeniem – niespodzianka – gitary elektrycznej, radosne Up is Down, a na finał tyleż kultowe, co „zarżnięte” He’s a Pirate. Owacja, wybuch euforii, lud kupiony, bo dostał na koniec wyczekiwanego cukierka w myśl zasady, że najbardziej lubimy to, co sami potrafimy zanucić. A ja chciałem odwoływać przerwę, bo nie mogłem doczekać się tego, jak zabrzmi druga odsłona. Po tych nazwijmy to „klasycznych czasach”, mieliśmy usłyszeć muzykę z okresu „poszukiwania brzmienia”. Takie były zapowiedzi. Czy spełnione? O tym w drugiej części relacji.

IMG_0152

Marcin Cisowski

Kilka słów o autorze

Marcin Cisowski

Głównodowodzący movieMAG.pl. Z papierami na producenta filmowego i telewizyjnego. Póki co bez filmu na koncie, z tym drugim medium związany od (zdaniem niektórych zbyt wielu) lat. Po więcej porywających informacji zapraszam do zakładki "O blogu" :).
MovieMag na Facebooku do góry